Jak narazie bez skutku. Mija już czwarty miesiąc od kiedy poszukuję pracy. Moje oczekiwania są naprawdę małe. Szukam posady w charakterze recepcjonistki, rejestratorki, sekretarki, asystentki - tak żeby po powrocie do domu móc uczyć się wieczorami, żeby nie zużywać się intelektualnie w pracy. Mając wykształcenie wyższe I stopnia, studia na trzech kierunkach, certyfikaty językowe z j.ang i j. chiń (w dialekcie mandaryńskim) + niewielkie doświadczenie i praktyki, to naprawdę nie powinien być problem. Tymczasem jest zupełnie odwrotnie.
Słyszałam już o tym wcześniej. Wśród nas, studentów, krążą legendy o zderzeniu z rzeczywistością, o zderzeniu z realiami runku pracy. Tutaj można sporo napisać o uczelniach: produkcji bezrobodnych, a rozwoju cywilizacyjnym; o rzetelnym studiowaniu (wnikaniu, badaniu), a zaliczaniu minimów programowych i pracy. Zostawię sobie te tematy na inną okazję do pomarudzenia.
Czasami chciałabym żeby życie przypominało książkę. Bohaterka (tak, myślę teraz o sobie) mogłaby zmienić coś w dowolnym momencie swojego życia. A nawet gdyby zbyt długo walczyła z przeciwnościami losu, to jej 4 miesiące niekończących się faili minęłyby po przewróceniu jednej tylko kartki.
Te faile zaczynają odbijać się na moim samopoczuciu. Nie poznaję siebie. Pokłady radości się ulotniły. Zrobiłam się smutna, rozdrażniona, zamykam się w domu, nie mam co odpowiedzieć na "co tam?" kiedy ktoś z grzeczności zapyta. Przeglądam tylko te ogłoszenia, z narastającym obrzydzeniem piszę kolejne listy motywacyjne i klikam aplikuj, aplikuj, aplikuj. Pół godziny patrzenia w sufit, ctrl+r, aplikuj. Z tym patrzeniem w sufit, to poważnie. Bo ile razy w ciągu dnia można przeglądać facebooka, odświeżać pocztę, sprawdzać telefon. Dzisiaj, podczas patrzenia w sufit po raz pierwszy od kilku lat pomyślałam: melancholia. A później poszłam na spacer. Było po 1:40.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz